top of page

Tokio 1

Pierwszą podróżą, z której relację będę stopniowo zamieszczać będzie moja wyprawa do Japonii. Byłam tam przez jakieś 2 tygodnie, kilka lat temu. To jedna z najważniejszych dla mnie podróży- ta pierwsza, samotna na inny kontynent, która była jedocześnie spełnieniem wielkiego marzenia- nie tylko wyjazdem tam gdzie akurat są tanie loty. Pisałam tam pamiętnik podróży i te notki będą głownie przepisaniem go z lekkim uatrakcyjnieniem dla potencjalnych czytających, gdyż pamiętnik pisałam dla siebie. Postanowiłam wrócić właśnie do tej podróży, gdyż już za 2 tygodnie wracam do Japonii, tym razem na dłużej i głównie poza Tokio. Nie mogę się już doczekać, dlatego też wprowadzam się w odpowiedni nastrój przepisywaniem tego pamiętnika.


Najpierw leciałam do Moskwy. Rosyjskie lotnisko zdecydowanie nie należy do najmilszych miejsc na ziemi, milion kontroli, obsługa z sierpami i młotami misternie wyszytymi na rękawach i niemożność skrycia się przed dymem unoszącym się ze stref dla palących tak gęsto, że strefa dla nie palących nie istnieje. Nie można, jednak tego powiedzieć o rosyjskich liniach lotniczych. Już na pokładzie Areofortu dostałam najlepsze w życiu samolotowe żarcie- 3 posiłki i prawdziwą- nie z torebki- herbatę z prawdziwą cytryną. Obok mnie siedział pan z Korei, którego rytualizacja posiłków była fascynująca. Poza tym spał. Wschód słońca oglądaliśmy nad Mongolią.


Już na miejscu okazało się, że z mojego głównego bagażu zniknęły: mała pasta do zębów, mały żel pod prysznic, dezodorant, mały szampon i maszynka do golenia. No cóż…


Sposób trafienia na stacje metra, przy której miał być mój hostel miałam spisany z jakiejś strony internetowej. Wsiadłam, więc i natychmiast okazało się, że WSZYSTKO jest po japońsku. Jedyne, co mi pozostało to słuchać nazw stacji. Metro najpierw jedzie przez porośnięte lasem wzgórza, wśród, których rozrzucone są tradycyjne wielkie domy z drewna o łukowato wygiętych dachach. Potem zaczyna się coś, co przypomina działkowe altanki, tyle, że rozmieszczone jak na regularnej szachownicy z bardzo małymi działkami. Działki się kurczą i kurczą i kiedy zostają same altanki uświadamiam sobie, że to domy. Potem krótko strefa wysokich wieżowców i znowu domki. Ludzie wsiadają i wysiadają. Głównie panowie w garniturach. Kiedy znów wjechaliśmy w strefę porośniętych lasem gór zrozumiałam, że coś jest nie tak. Okazało się, że linia łączyła dwa lotniska i po chwili znalazłam się na drugim. Nie wysiadłam jednak z pociągu i po odbyciu kolejnej ponad godzinnej podróży w drugą stronę wysiadłam na właściwej stacji. Po kilu równie rozpaczliwych przesiadkach znalazłam się na miejscu.


Było ciepło i to bardzo-jak na luty -blisko 20 stopni. Pachniały kwiaty. Wylądowałam właściwie w wiosce gdzie przeważały małe, drewniane domki, tylko w okolicy stacji było trochę wyższych budynków i świecących neonów. Wyruszyłam na poszukiwanie hostelu, według przerysowanej przeze mnie z Internetu mapy. Okazało się to jednak nie być takie proste jak myślałam. Oczywiście pytanie przechodniów okazało się bez sensu gdyż nikt KOMPLETNIE nie mówił po angielsku. Po pewnym, raczej dłuższym niż krótszym czasie załamałam się i już zupełnie nie wiedziałam, co robić. Podeszłam do jakiegoś supermarketu i postanowiłam pytać wszystkich czy nie mówią po angielsku. Oczywiście bez skutku. W końcu jakaś para postanowiła mi pomóc, mimo braku porozumienia. Wsiadłam do ich samochodu i już naprawdę nie wiem, jakim cudem zawieźli mnie do tego, hostelu. Był to mały drewniany domek skryty z innym małym drewnianym domkiem. Buty zdejmowało się przed wejściem gdzie stały poukładane równo na pułkach. Przestrzeń była maleńka: kawałek stolika, blat recepcji i przestrzeń do stania przed nim dla dwóch osób. Młoda, piękna dziewczyna o niesamowicie długich włosach kazała mi poczekać i zaprowadziła mnie do pokoju. Była to właściwie szafa na miotły, pomieszczenie o długości przeciętnego łóżka i szerokości dwóch łóżek + jakieś 30 cm. Na tej przestrzeni znajdowało się 7 miejsc do spania. Dwa piętrowe łóżka po bokach- pomiędzy nimi 30 cm przerwy i pod ścianą kolejne bardzo krótkie piętrowe łóżko tyle, że pod nim również umieszczony materac służący za miejsce do spania- moje. Po pewnym czasie przyszła stara Japonka, której zapłaciłam i mogłam już wyjść w końcu spokojnie popatrzeć.


Najpierw jednak musiałam kupić skradzione mi na rosyjskim lotnisku kosmetyki. Zakupy z japońskiej drogerii to gigantyczna skala wyzwania. Nie wyobrażam sobie jak jest w centrum miasta skoro na tej wiosce sklep był wielkości naszego dużego supermarketu. Oczywiście japońskie kosmetyki w niczym nie przypominają naszych, jeszcze nigdy tyle czasu nie zajęło mi zidentyfikowanie dezodorantu.


W końcu mogłam pospacerować uliczkami miejsca, w którym się znalazłam zajadając krewetkowe chipsy. Było niewiele ludzi na ulicach, pachniały kwiaty i jedzenie z małych restauracyjek, których okna pozasłaniane były płótnami z japońskimi napisami. Wszędzie piętrzyły się wielopoziomowe parkingi dla rowerów. Wiele miejsc oświetlały lampiony. Byłam jednak tak zmęczona, że po niedługim czasie poszłam spać.


Pierwszy dzień mojego pobytu w Tokio przypadł na święto wiosny. Pogoda była odpowiednia do okazji. Już od samego rana postanowiłam wyruszyć coś zobaczyć. Najpierw jednak śniadanie. Japońskie sklepy rzecz jasna zupełnie nie przypominają naszych. Wyglądają raczej jak sklepy z garmażerką. Większość produktów jest ściśle obiadowa w naszym pojęciu. Czyli jest oczywiście sushi (płat nori podany osobno do zawinięcia sobie samemu żeby nie rozmókł) sałatki, smażone ryby, pierożki (bywają z grzybkami-halunkami) i wiele innych tego typu rzeczy. Można też kupić suchy ryż, a przy kasie jest niewielkie stoisko ze słodyczami w szeleszczących papierkach. Z naszych batoników jest tylko kit-kat. Ich batony to głównie smakowe tofu np. z suszonymi owocami. Mają tylko jeden rodzaj czekolady w maleńkich tabliczkach. Napoje nawet w sklepach umieszczone są w automatach na monety. Jest to głównie herbata. Mamy jednak możliwość wybrania sobie jej mocy i rodzaju. Jest więc słaba, średnia, mocna, bardzo mocna i zabójcza. Jest też bawarka lub np. harbata z cytryną na gorąco- wspaniała na chłodne dni.


Najpierw udałam się do parku…. Żeby zjeść śniadanie w spokoju i wyruszyć na zwiedzanie. Park bardzo przestrzenny, z dużym placem i fontanną, pełen pięknych starych drzew i otoczony budynkami uniwersytetu. Zjadłam śniadanie obserwując chłopców ćwiczących przeróżną żonglerkę.


Potem wyruszyłam zwiedzić pobliskie świątynie. Były to bardzo małe urokliwe budyneczki, jednak ciekawszy okazał się przylegający do nich cmentarz. Atmosfera panująca tam jest absolutnie magiczna. Rzecz jasna jest perfekcyjnie czysto, właściwie nie ma żywych kwiatów na grobach palą się pachnące kadzidła i rosną przepiękne bonsai. Resztę opisu sobie daruje gdyż zdjęcia mówią same za siebie. Istotny jest też dźwięk poruszanych wiatrem drewnianych tyczek, które poruszane wiatrem obijają się o metalowe stelaże wytwarzając dźwięki sprawiające wrażenie nieustannej obecności kogoś wszędzie, gdzie zdarzy się najlżejszy podmuch. Co ciekawe zarówno przy tym cmentarzu jak i wszytych innych, które udało mi się zwiedzić znajduje się żłobek. Do tej pory nie wiem czy to jakaś tradycja czy pragmatyczne umieszczanie dzieci w cichym miejscu.


Do parku wracałam przez dzielnicę starych drewnianych pięknych willi. Pod domami stały taksówki, które są w Tokio bardzo ekskluzywne.

Na środku na małej wyspie stała czerwona świątynia. Tam pierwszy raz zobaczyłam karteczki z modlitwami. Japończycy zapisują swoje modlitwy na długich paskach papieru i przywiązują do sznureczków na rusztowaniach tak, że pod świątyniami są tego całe kiście. Świątynia, którą oglądałam była z jakiegoś XIV wieku, ale dobudowano do niej podjazd dla wózków inwalidzkich, w identycznym kolorze i materiale, tak że stapiał się z nią zupełnie. Długi czas stałam tam i zastanawiałam się czy w XIV wieku znano wózki inwalidzkie czy to jednak współczesna interwencja.


Pod świątynią widziałam coś podobnego do naszego odpustu. Wzdłuż całego mostu ustawione są straganiki pełne różnego rodzaju przekąsek, słodkości i dewocjonaliów.


Spacerowałam po licznych pagórkach otaczających parkowe alejki, na których rozrzucone były maleńkie świątynie wśród starych drzew. Jak całe świątynne miasteczko pełne bram, rzeźb i kadzideł. W parafii w moim rodzinnym miasteczku jest pod ołtarzem postawiony taki aniołek, który kiwa głową gdy mu się wrzuci monetę. Japońscy mają tu swój odpowiednik w postaci smoka.


W końcu postanowiłam zmienić dzielnicę i zobaczyć drugi co do wysokości na świecie budynek: Tokio Sky Tree. Droga w tamtą stronę prowadziła właśnie poprzez te altanki, które poprzedniego dnia widziałam z okien metra. To bardzo dziwne, że w ścisłym centrum tak przeludnionego miasta jakim jest Tokio rozciąga się wielka dzielnica maleńkich jednopiętrowych, nie tak znowu gęsto ustawionych domków. To najdziwniejsza zabudowa jaką widziałam w życiu. Nie jest specjalnie ładna, bo domki są betonowo- blaszane i wiszą nad nimi całe zwoje kabli, ale i tak ma w sobie coś miłego i małomiasteczkowego. Knajpki, sklepiki, rowery, motorynki i wszechobecne, upchnięte gdzie się da rośliny tworzą uroczy nastrój, w który można wciągać się głębiej i głębiej.


W drodze do celu zahaczyłam o znacznie szerszą i zatłoczoną ulicę, w którą postanowiłam wejść. Jak się okazało było to świetne posunięcie. Przede mną rozciągał się Tokijski Akropol. Największy kompleks świątynny pełen ludzi radośnie świętujących ostatni dzień zimy. W tym miejscu doskonale zrozumiałam, że Miazaki nie ma jakoś nadmiernie rozbudowanej wyobraźni, nie jest też w najmniejszym stopniu dziwny. Jest po prostu czerpiącym pełnymi garściami z otaczającego go świata Japończykiem. Kompleks składał się z ogromnych czerwonych świątyń o przepięknie malowanych sklepieniach, wielkich dzwonach, dymiących kadzidłach i szerokich bramach udekorowanych papierowymi lampionami wielkości ludzi. Wszystko mieściło się w zielonym parku wśród starych drzew gdzie pomiędzy straganami z jedzeniem tłoczyły się tysiące ludzi. Czułam się zupełnie jak mała Chchiro. Do świątyń prowadziły alejki sklepów i straganów z lokalnymi wyrobami rzemieślników uprawiających swój fach od pokoleń. Można było kupić bele jedwabiu, tradycyjne stroje i buty, wachlarze, lampiony, porcelanę, broń i mnóstwo innych rzeczy, które strasznie chciałam kupić ale nie było mnie stać. Te tradycyjne wyroby nie są w Japonii zbędnym gadżetem gdyż z okazji przeróżnych świąt a często również niedzieli szczególnie starsi ludzie, ale też młode kobiety ubierają tradycyjne japońskie stroje. Jest to dla nich zwyczajowy strój odświętny ściśle zintegrowany z różnego rodzaju tradycyjnymi rozrywkami, którym chętnie oddają się w świątynnych parkach typu taniec, gra na tradycyjnych instrumentach czy łucznictwo. Kiedy tak spacerowałam pośród straganów zobaczyłam, że ludzie odsuwają się przed nadciągającą świąteczną procesją. Stałam urzeczona barwami ich strojów, lecz przede wszystkim nieziemskim śpiewem i muzyką wykonywaną przez idących poważnie mężczyzn. Procesja udała się odprawić w świątyni nabożeństwo, a ja po dłuższym buszowaniu po sklepach skierowałam się na powrót ku mojemu pierwotnemu celowi.


Wieża robi dość przerażające wrażenie, wydaje się, że za chwilę się przechyli. Nie wjeżdżałam na górę gdyż w przewodniku przeczytałam, że jest inne miejsce z, którego widok jest równie imponujący, a jest darmowe. Zwiedziłam jednak wnętrze wieży. Bardzo ciekawy był dla mnie sklep spożywczy z niesamowitą skalą różnorodności i dziwności warzyw, owoców i przede wszystkim grzybów. Grzyby miały w tym sklepie swój osobny dział, takiej wielkości jak warzywny i owocowy. Żądam tego u nas. Znalazłam też pluszowego hatifnata.

Ściemniało się już, więc pojechałam metrem do Electric City z nadzieją na zobaczenie zupełnie innego obrazu Japonii niż do tej pory. Jednak już na miejscu, poczułam, że ostatnią rzeczą jaką jadłam było śniadanie. Japońskie jedzenie jest niesamowicie pożywne i długo trzyma, ale są granice. Wstąpiłam więc do sushi baru. Niczym nie przypominał on jednak tych które widziałam w Polsce. Przez środek lokalu biegła ruchoma taśma znikająca w okienku na ścianie. Wokół niej stół w kształcie podkowy a przed nim krzesła. Przed każdym z nich mały dotykowy monitor, kran z wrzątkiem, kubek, przyprawy, pałeczki i sproszkowana herbata. Na górnej taśmie jeżdżą plastikowe modele jedzenia, które można zamówić. Zamówienie składamy klikając odpowiednie dania na monitorze. Po czym jadą one do nas prosto z kuchni. Do wyjścia pochodzi się z zebranymi talerzami, które mają zależnie od koloru 5 kategorii cenowych. Płaci się i wychodzi. Było pyszne.


Electric City to dzielnica fanów mangi. Jest to właśnie to miejsce, które najbardziej kojarzy się z Tokio za pośrednictwem gazet, kalendarzy itp. Wygląda przedziwnie. Każda dostępna powierzchnia zapełniona jest świecącymi bilbordami przedstawiającymi postaci z mang. Po ulicach również przechadzają się one. Zarówno jako goście przeróżnych rozrywek, spacerowicze jak i hostessy czy w końcu prostytutki. Z Mangą związane jest tu wszystko: salony gier, kluby, kasyna, burdele, kina czy sklepy z gadżetami. Jest to ich własna przeogromnie rozbudowana podkultura, której system ciężko zrozumieć, ale która jest istotną częścią życia naprawdę większości Japończyków. Mangi czytają wszyscy, nawet staruszkowie w metrze, wszyscy mają swoje ulubione postacie, którymi na chwilkę chcieli by się stać, albo je spotkać, a nawet przelecieć. Electic City to umożliwia.


Z tego miejsca już niedaleką miałam drogę do zobaczenia Tokijskiej wieży Eiffla. Droga do niej była cicha, i spokojna szczególnie po doświadczeniach Electric City. Prowadziła przez nie oświetlony, nocny park świątynny. Widok starej japońskiej świątyni z jarzącą się na złoto wierzą- identyczną jak w Paryżu- w tle w zupełnie pustym parku był nieco schizofreniczny. Cała dość długa droga pełna była małych kamiennych lalek trzymających wiatraczki z wydzierganymi na drutach kapturami. Jeśli jakaś Japonka nie może mieć dzieci, kupuje wiatraczek i dzierga czapeczkę i ubiera w nie figurkę na ofiarę bóstwom w zamian za łaskę macierzyństwa. Był to mocno psychodeliczny i bardzo smutny widok gdyż laleczki ciągnęły się bez końca.

Wieża jak wieża od francuskiej się nie różni. Pod nią spotkałam jeszcze grupę przebierańców, którzy zgodne z japońską tradycją rozrzucali fasolkę dookoła w pierwszym dniu wiosny.



bottom of page